Jest pan znany m.in. z początków działalności grupy Boys i Zenka Martyniuka, dla których wykonałeś pewne prace...
- Pracowałem nad teledyskiem dla niego, przy okazji poznałem Annę Przybylską, która wtedy stawiała pierwsze kroki przed kamerą... Po latach spotkałem Cezarego Kuleszę. On był manegarem kilku istotnych grup disco polo.
Kim jest Mirosław Judkowiak? Jest pan zanany bardziej w środowisku, ale nie szerszej publiczności. Jak i dlaczego trafił pan do Tczewa?
- Trochę tak wyszło. Jestem ciężko chory na raka. Chciałem tu zrobić swoje ostatnie filmy. Jestem reżyserem telewizyjnym i filmowym i szersza publiczność nie może mnie znać. To naturalne. Podobnie zresztą jak operatorów telewizyjnych czy innych pracowników obsługi planu filmowego.
Miałem 18 lat, gdy umarła mi mama. Wcześniej pracowała w zarządzie Polskich Linii Oceanicznych. Dyrektorzy PLO po jej śmierci ufundowali mi pomoc, z którą zakupiłem pierwszą kamerę. Filmować zacząłem, by ten czas żałoby, depresji po śmierci mamy jakoś wypełnić. Mój pierwszy film powstał gdy miałem 18 lat. Pracowałem gdyńskiej telewizji Tele - Top przy ul. Warszawskiej, gdzie nie ukrywam, stałem się legendą. Jestem twórcą polskiej, krótkiej ekspresyjnej formy telewizyjnej (krótki metraż – 10-15 min.). Od początku miałem to szczęście, że niewiele mi narzucano, a wiele rzeczy mogłem robić niezależnie. Współtworzyłem dawny program interwencyjny oraz poruszające sprawy aferalne Wizjer i Superwizjer w TVN. Tworzę też performency, happeningi plastyczne. Wykonuję zdjęcia. Wspólnym mianownikiem w moich filmach telewizyjnych jest tęsknota za bliską osobą, za dzieciństwem i za ukochaną, za tym co nieosiągalne lub niemożliwe w danej chwili. Moje filmy opowiadają o ludziach, wielkich osobowościach jak Zbigniew Zapasiewicz, Urszula Dudziak, Zenek Martyniuk i wielu innych. Realizoałem je tak, by bohaterów wpleść w moją opowieść. Mogę opowiedzieć film pełen emocji, obejrzeć postać z wielu stron. Nie jest to opowieść do kamery, ale naturalna rozmowa. Przykładem tego jest film „Bogumił”.
Jakby miał Pan wymienić najlepsze realizacje...
- Byłby to „Jureczek” (8 min. obraz o staruszku, który zarabiał na życie stając na rękach, który wygrał 5 festiwali), etiuda „Spotkanie”, nagroda od Bogdana Dziworskiego (znany operator, reżyser i fotograf), „Bogumił” – nagroda na festiwalu w Poznaniu. Nakręciłem też dwa filmy o Józku Kanieckim (trójmiejskim skrzypku) dla TVP oraz ten, który można obejrzeć na You Tube.
A skąd pomysł na film o „Józku”. Jest to rzecz bardzo nietypowa...
Przez 20 lat dałem się poznać w Trójmieście, jako reżyser filmów o artystach. Jak było hasło, by „coś robić”, padało moje nazwisko. Przychodziło do mnie mnóstwo ciekawych ludzi i przez nich kontaktowałem się następnie z prawdziwymi mistrzami. Byłem znany w Gdyni z tego, że organizowałem premiery własnych filmów w swoim mieszkaniu. Stąd przyciągałem wiele takich osób...
Te pytania, która Pan sobie zadawał w filmach chciał pan odkrywać u innych?
- Można tak powiedzieć. Idąc do jakiegoś wielkiego artysty pokroju Z. Zapasiewicza, Marka Englerta, przychodziłem z założeniem – nie że zadam mu pytania typu – wszystko wiem, tylko pytania brzmiące jakby je zadawał nastoletni chłopak. Wtedy rozmówca zachowywał się zwykle się jak „dobry ojciec”, „nauczyciel”.
- Współpracował pan m.in. z Kazikiem Staszewskim, znanym z zespołu KULT, kultowym artystą, muzykiem... Jaki był to projekt i czy efekt był zadowalający?
W przypadku Kazika otrzymałem po prostu zadanie: „Mirek zrób scenografię w mieszkaniu dla teledysku Kazika” w taki sposób, że podczas wieczoru bawią się kolorowi ludzie, a Kazik na tym tle będzie śpiewał. Chodziło o kawałek „Celina”. Zaprosiłem 20 dziwaków z całej Gdyni. Nie dostałem za tę pracę ani grosza. Powiedzieli, że nie mają i nie dadzą.
Dziś słowo „projekt” wiąże się ze składaniem „papierów” do władz miasta/gminy z prośbą o pieniądze. W latach 90-tych produkcjami filmowymi rządziła telewizja polska. TVP1, TVP2 i TVP3 działały na zasadzie, mówiąc delikatnie... rekomendacji. Do pewnego stopnia było to dobre, bo eliminowało pracowników przypadkowych. Wtedy zamiast mówić „projekt”, mówiono „bierzemy cię”. I mnie tak „wzięto” parę razy. Gdy zaczęło się zlecenie dla Kazika byłem po wykonanej pracy z 19-letnią wówczas Anną Przybylską (praca przy wideoklipie wewnętrznym, obrazujące najlepsze cechy modelki, jej fotogeniczność czy ruch) i środowisko zaczęło mnie rozpoznawać. Wykonałem też teledysk dla dawnej grupy No Limits.
Mimo wszystko Kazik to sława... Jak się z nim pracowało?
- O tej współpracy wiedział Yach Jackiewicz, bo on ten klip wyreżyserował i zmontował. Po mojej stronie leżało przygotowanie całej scenografii. Kazik dużo nie pił. Był cały czas trzeźwy i jego koledzy też. Ale za to późnymi wieczorami imprezowali. Reasumując zachowywał się normalnie, a nie „gwiazdorzył”. Zachowywał się jak profesjonalista.
A jaką osobą/aktorką była Anna Przybylska?
Ania od początku wiedziała, że zrobi karierę, ale nigdy się nie wywyższała, choć w każdym późniejszym filmie wyglądała naturalnie. Była po prostu sobą.
Ta młoda aktorka zmarła przedwcześnie na raka... Pan również zmaga się z tą straszną chorobą...
- Ania była moją znajomą. Znaną mi z 2-3 produkcji. Lubiliśmy się, ale nie utrzymywałem z nią kontaktów gdy chorowała. Zresztą co przykre bardzo szybko choroba wzięła nad nią górę. W moim przypadku gdyby nie bardzo kosztowna operacja dawno nie byłoby mnie na tym świecie. Dalej zmagam się z powtarzającymi się operacjami co 2-3 lata. Nigdy też nie wiadomo czy z takiej operacji wyjdzie się żywym. Robią się blizny, jak przy moim naczyniaku (glejaku wielopostaciowym). Trzeba ciągle kontrolować tę „bliznę”, by się nie rozrosła ponownie. Nie można tego wyciąć, ale można pozbawić naczyniaka dopływu krwi. Nadal potrzebuję wsparcia w walce z chorobą. W zasadzie zostałem sam ze swoją chorobą.
Leszek Możdżer, Mikołaj Trzaska, Marcin Bożek i inni w 2018 r. zagrali koncert charytatywny na rzecz mojego leczenia. Dochód z koncertu artyści w całości mi przekazali. W szpitalu w Berlinie przeszedłem laseroterapię. Niestety bank podliczył wszystkie zabiegi w Polsce i Niemczech, traktując to wszystko jako międzynarodową „akcję”. Otrzymałem nakaz spłacenia olbrzymich odsetek, przez które musiałem sprzedać mieszkanie i prosić córkę o pomoc. Na szczęście zostało mi tyle, by kupić mieszkanie w Tczewie. Tu chciałbym dokonać żywota. Teraz gdy nadejdzie czas na kolejną operację liczę na pomoc państwa polskiego.
A co jest najtrudniejsze w walce z rakiem?
- Najgorszy jest okres zaraz po poinformowaniu o raku i dalsze informacje o przerzutach. Przez pierwsze miesiące to był szał i płacz. Szukałem odpowiedzi „dlaczego ja”? I nie znalazłem. Zacząłem całą przeszłość opisywać na kartce - co się udało, a co nie, co komu zrobiłem dobrze, a co źle. Po ok. 2 miesiącach nic nie miało już znaczenia... Tylko ta nieuchronność odejścia... Młodzi ludzie robią natychmiast o dowiedzeniu się o raku tzw. spotkania przypominające, eventy: „nie zapomnimy cię”. Ja postanowiłem odciąć się od świata. Wewnętrznie nie chciałem, by inni patrzeli mi w oczy. Miałem trzy rodzaje wyobraźni i tam sobie istniałem. Nie chciałem być dla nikogo ciężarem. Łzy leciały tylko z bólu fizycznego.
Chciałby pan dokonać żywota w Tczewie, ale przy okazji pojawił się też pomysł na produkcję filmową osadzoną w tym mieście...
- Nie do końca tak, bo pomysł na film miałem już wcześniej... Byłem przekonany, że nie powinienem ujawniać swojej choroby. W Tczewie pukałem do Centrum Kultury i Sztuki, Fabryki Sztuk, Wydziału Kultury Urzędu Miejskiego, ale nie było zainteresowania. Tymczasem zaproponowałem współpracę – stworzenie filmu osadzonego w Tczewie w zamian za późniejsze odpracowanie w postaci np. organizacji warsztatów dla chętnych mieszkańców. W CKiS dyrektor zapytał: „czy chcę założyć teatr”. Odpowiedziałem: „tak”, ale usłyszałem, że nie ma tam miejsca dla mnie. Zaproponowałem pracę w nocy żartem, ale usłyszałem: „w nocy się nie pracuje”. Trudno mi uwierzyć, że nie znalazłoby się jedno pomieszczenie na ok. 5 godzin na ciekawy projekt filmowy, w dodatku promujący miasto! Nie chodzi mi o projekt wart 100 tys. zł. Chciałbym zrobić film życia. Nie taki drogi. Być może ostatni... Szkoda mi tego projektu, bo namówiłem Leszka Możdżera na skomponowanie muzyki do niego, a Pawła Huelle do opieki literackiej nad nim. A na koniec być może odbyłby się koncert z Leszkiem Możdżerem...
Ale projekt i tak pan rozwija!
- Ok. miesiąc temu zgłosili się do mnie dwa 30-latkowie, by mi pomóc przy filmie. Kto wie czy to nie będzie odkrycie tego czego poszukiwałem. Jeden z chłopaków jest bardzo wrażliwy. Drugi kipi energią, pracuje w wojsku i do tego studiuje. Być może przy braku dofinansowania z miasta będzie to jednak film skromny... Kolejnym z pomysłów na film jest krótka opowieść o relacji wnuka z dziadkiem, który przeżywa ciężką chorobę. 17-letni wnuczek odkrywa, że życie nie jest usłane różami, a dziadek niedługo odejdzie. Na końcu zrozumie, że życie jest trochę „skakaniem z kwiatka na kwiatek pomiędzy dobrem, a złem”. Kolejnym pomysłem jest 10-minutowa etiuda z kolorowymi ludźmi – naturszczykami z ulicy, by pokazać kawałek pozytywnego świata. Te dwa projekty jednak nie mają szans bez wsparcia miasta, dlatego stawiam na pomysł oparty na grze aktorskiej osób, które teraz się do mnie zgłosiły. Gdy zobaczyłem tych dwóch chłopaków pomyślałem o historii o ich relacji, przyjaźni, zazdrości, depresji i oczekiwaniu pomocy. O tym jak przetrwać w obliczu przeciwności losu. Mam pomysł na dwa zakończenia, ale nie chcę na razie zdradzać więcej.
Zrealizował pan wiele wywiadów filmowych z wielkimi artystami polskiej sceny... Czy któryś z celebrytów Pana zaskoczył?
- Kiedyś zrealizowałem film – wywiad pt.: „Trzech artystów”. Wystąpili w nim Zbigniew Zapasiewicz, Jan Englert i Ignacy Gogolewski realizowany przez pierwszy teatr komercyjny w Gdańsku. Zaplanowałem wywiad, z którego zrobiłem film. Ignacy Gogolewski (jedna z ról w „Kapitanu Klossie”) dał się poznać najlepiej, jako człowiek wielkiej lwowskiej szkoły aktorskiej
z Jackiem Woszczerowiczem na czele. Uprawiali oni specyficzny typ aktorstwa. Englert w wywiadach był bardzo konkretny, podobnie jak Zapasiewicz. Wywiad, o którym mowa przeprowadziłem, zadając każdemu z nich po 10 takich samych pytań.
Zdobył pan wypowiedzi telewizyjne m.in. z Agnieszki Holland, Franciszka Pieczki, Olafa Lubaszenko. Czy udało się panu odkryć coś o czym nikt wcześniej nie słyszał?
- Z Franciszkiem Pieczką i Agnieszką Holland rozmawiałem na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni, podczas którego zajmowałem się jego obsługą dziennikarską. Krótką rozmowę z Agnieszką Holland uzyskałem fortelem. Po jej konferencji podszedłem do niej, mówiąc że jestem dziennikarzem TV Polonii i proszę o pierwszeństwo. Po cichu dodałem „jeden”. Tymczasem pracowałem dla Tele - Pop, gdyńskiej lokalnej telewizji (śmiech). To był mój najlepszy pofestiwalowy wywiad. Kiedyś gdy Staszek Soyka realizował reklamę dla Volvo. Byłem osobistym filmowcem Volvo Polska, S. Soyka przekazał tam swój wiele wart fortepian.
Realizował pan filmy m.in. dla Polsatu, TVN, TVP. Czy świat telewizji czymś pana zaskoczył? Czy odpowiadał wyobrażeniu o nim?
- Telewizja kłamie, ale od poziomu redaktora naczelnego wzwyż. Prawdziwa telewizja jest od red. naczelnego w dół. To tam właśnie powstają najlepsze rzeczy. Powodem mojego zaangażowania w tych stacjach była bardzo dobra opinia o mnie, którą sobie wypracowałem przez lata.
W latach 90-tych po krakowskim festiwalu skontaktował się ze mną Edward Miszczak. Zaprosił mnie, by stworzyć właśnie te programy, o których wcześniej wspomniałem. Miałem im nadać pewien kierunek. Zgłosiłem swoich 9 filmów i wszystkie zrobiłem. Było to w latach 90-tych i latach po 2000 r. Nagrywałem nie tylko interwencje, ale też wiele filmów o ciekawych osobowościach. Do 2005 r. nie było typowych interwencji w telewizjach. Dziś pomysł o panu, który stoi na rękach poszedłby zapewne od razu do kosza. Zapamiętałem tę współpracę, jako polegającą na tym, że trzeba było znać się na wielu dziedzinach. Trzeba było być reżyserem, operatorem, montażystą i scenarzystą.
Mogę powiedzieć, że pracując jako reporter w TVN, realizując Wizjery i Superwizjery, a dla TVP – filmy dokumentalne, muszę powiedzieć, że nie miałem złudzeń, iż tak to wygląda i się nie pomyliłem. Wtedy nie widziałem istotnych różnic pomiędzy tymi telewizjami. Dziś różnic odnalazłbym mnóstwo! Dodam tylko, że pierwszą nagrodę filmową na lokalnym, wojewódzkim festiwalu filmowym zdobyłem w latach 80-tych w Tczewie za film amatorski „Moje korzenie”.
Dzisiaj tych nagród nazbierało się dużo. Ale ponieważ to jest Polska, te nagrody nie przekładały się na sukces finansowy. Samemu trzeba było wydeptać swoje ścieżki.
Rozmawiał Wawrzyniec Mocny
Mirosław Judkowiak
Ur. w Gdyni. Skończył Warszawską Szkołę Filmową i Berlińską Akademię Telewizyjną. Zrealizował 8 filmów dla TVP1, 10 filmów dla TVP2, 3 filmy dla TVP3. Były to produkcje dokumentalne, traktujące o wybitnych polskich artystach, muzykach, malarzach, między innymi o Leszku Możdżerze, Henryku Cześniku, Kazimierzu Kalkowskim, Urszuli Dudziak, Zbigniewie Zapasiewiczu, Janie Englercie i innych. Stworzył także 3 filmy dokumentalne dla CANAL+, 5 programów rozrywkowych dla POLSAT, a dodatkowo 25 reportaży i filmów dokumentalnych dla stacji TVN w tym dokument roku stacji, traktujący pierwszy raz w Polsce o związkach partnerskich. Zrealizował też ok. 30 filmów artystycznego kina niezależnego, nagradzanych na wielu festiwalach i liczne felietony.
W 2018 – Nagroda Prezydenta Miasta Gdańska Judkowiak Mirosław za całokształt pracy twórczej.
Nakręcił też teledyski m.in. dla Farben Lehre, No Limits, a także dziesiątki wywiadów telewizyjnych, reklam i filmów promocyjnych. Określany jest mianem „jednego z najoryginalniejszych przedstawicieli kina autorskiego i twórców krótkich form ekspresyjnych”. Nakręcił m.in. film obsypany nagrodami film „Jureczek”.
Każdy kto wesprze jego film będzie mógł wziąć udział w nim jako aktor. Mirosław Judkowiak zaprasza do współpracy przy ich tworzeniu. Każdy go będzie chciał go wesprzeć, nie tylko finansowo, proszony jest o kontakt z reżyserem tel. 604 627 238
LINK DO FILMU DOKUMENTALNEGO MIROSŁAWA JUDKOWIAKA O LECHU MAJEWSKIM